Nie, to nie będzie kolejny tekst o tym, że małe dzieci mają prawo do buntu, bo w ten sposób kształtują swoje emocje na całe życie, że jest to proces konieczny do prawidłowego rozwoju i inne takie. Zakładam, że to wiesz. Wiesz, bo przeżyłaś na własnej skórze tupanie, rzucanie, ryki, krzyki, darcie, gryzienie i moje ulubione: sceny w miejscach publicznych (wisienka na torciku w gamie zachowań naszych milusińskich!).
Zupełnie nie będzie o tym. Będzie o matce! O matce, która w tych właśnie chwilach kryzysu (tzn. rozwoju emocjonalnego swojego dziecka) miotana jest emocjami silniejszymi niż tajfun. I chociaż chciałaby wrzeszczeć równie głośno, jak dwulatek któremu źle ktoś pokroił kanapkę, ona wie, że nie może, że nie powinna, bo to ona niesie wspominany kaganek emocjonalnego rozwoju. Wie, bo się naczytała, że musi odnieść się do zaistniałego faktu z empatią i szacunkiem, że z mądrością i pełną klarownością umysłu winna tłumaczyć i przemawiać spokojnie i rzeczowo. Ona to wszystko wie. Ale jest też człowiekiem.
Co się dzieje w głowie matki, która widzi dziecię wijące się i odzierające się z szat, z którym kontakt werbalny zerwał się jakieś 3 minuty temu? Ona odczuwa porażkę. Ona zapomina w tej chwili, że to książkowy element wzrastania młodego człowieka. Ona myśli, że wychowała bestię, że na nic godziny chustonoszenia, masaży, ciepłych kołysanek i bujania. Ona jest w tej chwili absolutnie przekonana, że w dziedzinie rodzicielstwa poniosła klęskę. Że to całe macierzyństwo bliskości to bujda na kółkach, że zamiast czytać trzeba było włączyć bajkę, skoro młodzian i tak na terrorystę i wariata wyrośnie. Ona oczyma wyobraźni widzi już dorosłego syna, który ani herbaty na starość nie zrobi, ani staruszki przez jezdnię nie przeprowadzi. W sytuacjach ekstremalnych pojawiają się myśli o samobójstwie rozszerzonym lub ucieczce, bez dziecka – rzecz jasna.
I wiecie co? Macie prawo do tych myśli! Za myśli nie każą (jeszcze)! Wiecie co zaobserwowałam na grupie empirycznej jednej matki – słowem: jeden, czyli na swoim przykładzie? Po każdym takim ataku, jaki funduje mi młodzież (chwilowo jest tego mniej, ale nie łudzę się – powrócą nim kur trzy razy zapieje) nie odczuwam goryczy z powodu histerii młodzieży. Na spokojnie dochodzi do mnie, że to część dorastania. Analizuję swoje zachowanie.
Odczuwam prawdziwą dumę, gdy stanęłam na wysokości zadania. Jestem wtedy taka mądra i wspaniała w swoich oczach! Jestem silna i mogę wszystko. Zalewa mnie miłość do dzieci i samej siebie. Dała radę, opanowała się, nazwała uczucia po imieniu. Była blisko. Matka!
Nie zawsze tak jest. Bywa, że odczuwam ogromną gorycz. Gdy nie byłam empatyczna, gdy popłynęłam z emocjami, gdy zniżyłam się do poziomu trzylatka w furii. Nie lubię wtedy siebie. Tak prawdziwie.
Co mi wtedy pozostaje? Przepraszam. Proste słowo, a znaczy wiele. A! I nazwanie uczuć po imieniu, post factum też ma sens. Niech dzieć wie, że matka nie jest nieomylna i ma prawo do błędów. Jak każdy! Że to też człowiek i aż człowiek.
Może dlatego te dziecięce ataki tak nas działają, bo boimy się swoich reakcji? Może są naszym sprawdzianem? Może służą temu, by razem wzrastać?
Liczcie wolno do dziesięciu. Oddychajcie. Kochajcie się!