Małe szczęścia, to zdecydowanie to, czym potrafię się cieszyć. Co mnie dziś głęboko ucieszyło? Przeżyliśmy właśnie pierwsze, zdrowe święta odkąd młodzież zaczęła uczęszczać do żłobka.
Ale od początku.
Przyznaję, nie miałam w sobie pokory za grosz. Pierwsze 1,5 roku życia byliśmy okazami zdrowia. Choroby były, ale daleko od nas. Trafił się może jakiś katar w przelocie i na tym koniec. Moje dziecko chore?! Nigdy! Przecież dbam, karmię piersią, suplementuję zgodnie z zasadami sztuki witaminę D3 oraz proponuję swoim dzieciom zbilansowaną dietę. A mówili: się skończy jak do żłobka pójdziecie, się szykuj, kobieto! Phi – myślałam ja, życia zupełnie wtedy nieznająca. Przecież w porę zareaguję, przecież umówię wizytę u lekarza, podam sok z czarnego bzu i będę dzielnie wycierać słodkie noski dzieci.
No i zaczęło się.
Ruszyliśmy z kopyta do żłobka i… nim się obejrzałam już byliśmy w domu na L4. Słowa takie jak: katar, gile, smarki czy nieżyt górnych dróg oddechowych, potrafię odmienić przez wszystkie możliwe przypadki, o każdej porze dnia i nocy. Przerabiałam. Początkowo myślałam, że to jakaś fatalna alergia – bo ile można?! Badałam temperaturę i wilgotność powietrza w domu, że może za ciepło i sucho, albo za zimno i zbyt wilgotno. Pielgrzymowałam od lekarza od lekarza. Rozważałam nawet w bezsilności swojej, czy ktoś uroku na młodzież nie rzucił (sic!).
Chora rzeczywistość.
Choroby przejęły kontrolę nad naszym życiem. Córka brylowała w dziedzinie kataru – jeden się kończył, zaczynał się kolejny. Ale nie był to katar, taki jaki znamy z dorosłego życia. Nasz katar wywoływał – spływając do gardła – wstrętny, suchy, nocny kaszel. Na myśl o tych nocnych dusznościach robi mi się słabo. Ten nocny kaszel córki za każdym razem czuję w szpiku kości, mówiąc delikatnie: nie polecam. Sukcesem było dla mnie ustalenie, że ten kaszel to rzeczywiście tylko od kataru. Tak, nawet badania na krztusiec robiliśmy, bo po nocach spać nie mogłam. To tylko i aż katar, kto nie przeżył, nie zrozumie.
Syn stawiał na poważniejsze przygody, które naciągały na nas nie wiadomo skąd. Zapalenie oskrzeli, zapalenie krtani, zapalenie oskrzeli, zapalenie krtani, oskrzela, krtań – i tak w kółko! Wracał pełen pasji i werwy ze żłobka. Wieczorem zakasłał dwa razy, a o trzeciej w nocy już wiedziałam, że bez inhalacji nie dotrwamy do rana.
Serio, nie ma czarniejszej strony macierzyństwa niż dziecięce chorowanie. Do tego wszystkiego dochodzi absencja w pracy, walka o miejsce w przychodni (nadal fascynuje mnie to, że w XXI wieku nie można jakoś tego ucywilizować) i samotność. Spędziliśmy prawie 1,5 roku w maksymalnym ograniczeniu wyjść z domu, bo albo dzieci prawie zdrowe, albo chore, albo prawie chore.
Dzisiaj szczęście! Były święta bez wizyty na pomocy doraźnej! Ha! Nawet inhalator został w domu. Może to w końcu ta mityczna, upragniona odporność przyszła do nas wraz z wiosną. Oby. Dziś widzę światełko w tunelu. Takiego samego światełka Wam życzę!